Jest godzina 1:33. Nie jestem u siebie, nie będę spać dziś w swoim łóżku. Jestem w miejscu, gdzie za każdym razem, gdy przyjeżdżałam, witała mnie w drzwiach moja Kotka. Kotka, z którą przeżyłam pół dzieciństwa. Zmarła jakieś 2 tygodnie temu, a ja znowu tutaj jestem i chyba popadam w stany depresyjne z tęsknoty za nią i poczucia osamotnienia. To wręcz zabawne, jak bardzo potrafimy się do kogoś przywiązać, ile potrafimy mu poświęcić. Jak cholernie odczuwalna jest pustka po jej śmierci. Nienawidzę tego uczucia. Ktoś powie, że to przecież tylko zwierze. Heh. Zwierzęta w moim mniemaniu zasługują na więcej uwagi, niż ludzie. Śmiejcie się, mam to w dupie. Wolę chyba mieć genialny kontakt ze zwierzętami, niż przejmować się ludźmi, którzy i tak mnie zranią. Nie teraz, to później. Nie wierzę w idealne zakończenia, czy jakkolwiek by to nazwać. Pesymizm, realizm? Kogo to w sumie obchodzi.
Jest godzina 1:38. Siedzę z lampką wina, słucham muzyki. Teoretycznie jest przyjemnie, gdyby pominąć to, o czym myślę. Nasuwa się automatycznie pytanie - o czym Ty kurwa myślisz? - Ano więc myślę o śmierci. Nie, to nie są myśli w stylu rozżalonych nastolatek, które płaczą, bo rodzice nie chcą im kupić iPhone'a. W sumie to przykre, że ludzie tak ogólnie traktują pojęcie śmierci. Mam wrażenie, że gdyby każdy od czasu do czasu podjął się rozmyśleń na jej temat, to żyli byśmy lepiej, weselej, mniej byśmy żałowali, więcej kochali i doceniali osoby, które kochamy i które w końcu stracimy, albo one stracą nas. Nie ma chyba nic gorszego, niż poczucie niewykorzystanego czasu z bliską osobą, która nieoczekiwanie odeszła. Wiążące się z tym poczucie winy musi być bolesne i frustrujące. Gdy myślę, że sama mogłabym się znaleźć w takiej sytuacji, mam odruch wymiotny. Nie sądzę, bym poradziła sobie z czymś takim. Takie rzeczy wyniszczają człowieka, zmieniają go. Może piszę jak potłuczona, ale takie są moje odczucia w tym momencie. Wczoraj (jest 1:45) było święto zmarłych. Dzień jak co dzień. Nie jestem osobą wierzącą, przynajmniej nie w boga, ale byłam na cmentarzu. Można by mi teraz zarzucić pozerstwo, dwulicowość, że przecież tak się naśmiewam ze spraw kościelnych, a grzecznie z rodzinką chodzę na cmentarz. Cóż, mogłabym wygłosić monolog, dotyczący obrzędów związanych z tym świętem, które zostały wręcz zerżnięte przez katolików od pogan, ale nie widzę takiej potrzeby. No więc ktoś mógłby spytać: "W czym rzecz?" - no więc byłam na tym cmentarzu. Z rodziną. Ze zniczami. Swoją drogą, to przykre, że w większości ludzie urządzają konkurs na najładniej oświetlony nagrobek. To chyba nie o to chodzi, ale ja nigdy nie rozumiałam i nie zrozumiem katolików, więc whatever. Do rzeczy - na cmentarzu jest inaczej. Faktem jest, że to zależy od tego, jakie kto ma podejście, aczkolwiek opisze to tak, jak odczuwałam ja. Od samego wejścia na cmentarz coś się jakby zmienia. Może to ja jestem skrajnie popierdolona, ale tak czułam. Panująca aura jest inna, niż te 5 kroków przed bramą. To nie chodzi o szacunek. To nie chodzi o to, by zachowywać się cicho, nienagannie, być ładnie ubranym i mieć najładniejszy nagrobek. Tym ludziom i tak jest już wszystko jedno. Moim zdaniem powinniśmy choć trochę spojrzeć chociażby na Meksykanów, którzy siadają na grobie z wódką, jedzeniem, kwiatami i rozmawiają z tymi ludźmi. Ktoś może powiedzieć: "Jaki zjeb rozmawia z kawałkiem marmuru?", a ja mogę powiedzieć: "Jaki zjeb wierzy w coś, czego nigdy nie widział i nawet nie doświadczył niczego, co ponoć to COŚ robi?". No, mniej-więcej wiecie o co mi chodzi. Ja po prostu uważam, że obrzędy Meksykanów są takie, no nie wiem, ludzkie? Byłam świadkiem kiedyś takowej "rozmowy". To było w sumie piękne. Człowiek z takim przejęciem opowiadał o tym, co się u niego wydarzyło przez miniony rok. Łezka się w oku kręci.
Jest 1:55. Nadal czuję się źle, o ile nie gorzej. Zaczęłam się zastanawiać, co ja zrobię, jak wszyscy, którzy w tym momencie są dla mnie najważniejsi - odejdą na zawsze. To jest niewyobrażalne. Sama myśl o tym wywołuje u mnie skurcze, drgawki i cieknące łzy po policzkach. Jestem ciekawa, co będzie później. Na ten moment odbieram to jako śmierć pewnej części mej osoby. Panicznie się boję, że sobie z tym nie poradzę. Nie boję się własnej śmierci, przecież czeka ona każdego i powinniśmy się z tym pogodzić, jednak fakt, że stracę osoby, z którymi dotychczas żyłam całe życie - jest niewyobrażalny, bolesny, no kurwa nie wiem już jak to opisać. Mam ochotę pobiec do toalety i zwrócić kolację. Ktoś mógłby powiedzieć, że woli umrzeć wcześniej, by nie cierpieć z powodu utraty bliskich, ale myśl, że skazałabym ich na taki ból jest jeszcze gorsza. Nie potrafiłabym im wyrządzić takiej krzywdy. Rodzice nigdy nie powinni grzebać swoich dzieci. To musi być straszne.
2:10. Musiałam zrobić przerwę, ponieważ nic nie widziałam przez łzy. Popadam chyba jeszcze głębiej w ten depresyjny stan - normalnie już dawno przytulałabym moją Kotkę. Sklejając moje powyższe wypociny do kupy, chcę tylko zwrócić uwagę, jak ważne jest wszystko, co nas otacza i każda osoba, która należy do naszego życia. Jakby apel, by nie olewać relacji z rodziną, bo to "niemodne" (o zgrozo) czy inne, tym podobne. Pielęgnujmy relacje z bliskimi, kochajmy ich jak najbardziej możemy i bądźmy z nimi jak najwięcej możemy, by na starość nie żałować ani jednej chwili swojego życia i nie zadręczać się myślami, że "mogło być inaczej". Aż ciężko mi się skupić na tym co piszę, tak emocjonalnie podeszłam do tego postu. Po długiej przerwie, w chwili natchnienia. Dzięki Bartłomiej.
XX
Tylko nie wpadnij w sidła depresji, abyś nie musiała się z nich siłą wyrywać.
OdpowiedzUsuńBalansujesz na bardzo cienkiej granicy, gdzie główną rolę odgrywają emocje.
Kiedy one w końcu opadną, może to wywrzeć jeszcze większy wpływ na Ciebie niż ich dotychczasowa obecność.
Naprawdę akurat 33 po pierwszej zaczęłaś pisać..? Ciekawe ;)
OdpowiedzUsuńKoleżanko, proszę nie mylić osób wierzących w Boga, z tymi moherami, które chodzą się pokazać do Kościoła, bo nie mają nic innego do roboty. Czasami osobiste wrażenia nie są zgodne z prawdą, trust me...
OdpowiedzUsuń